„Kim jesteś?” zapytał zaskoczony John, zauważając maleńkie stworzenia w swojej stodole.
Były takie małe i pierwszą rzeczą, o którą się zastanawiał, było to, gdzie jest ich matka. Nie tracąc czasu, John pospieszył do domu.
„Fiono, chodź szybko!” krzyknął, już szukając czegoś do karmienia podrzutków.
Mijały dni, potem tygodnie, a dorosły kot wciąż się nie pojawiał.
Pierwszym krokiem było zabranie kociąt do weterynarza. Kilka godzin później dr Nichols przybył na farmę i poprosił o możliwość obejrzenia zwierząt.
„John… Obawiam się, że to nie są zwykłe kocięta” – powiedział poważnie lekarz. „Nie możesz ich tu zostawić. Zadzwonię teraz i ktoś je zabierze. To bardzo ważne”.
O świcie następnego dnia mgła się rozwiała i elegancki samochód podjechał pod dom. Helena Grant, znana obrończyni przyrody, wyszła z domu w towarzystwie zespołu ekspertów.
„Te zwierzęta są… wyjątkowe” – powiedziała po chwili. „Spotykaliśmy się już wcześniej z podobnymi liniami, ale takie przypadki zdarzają się sporadycznie”.
Następnego ranka ich spokój został ponownie zakłócony. W progu stanęło dwóch mężczyzn w oficjalnych garniturach. Ich odznaki lśniły w słońcu.
„Agenci federalni Smith i Ramirez” – przedstawili się.
Gdy nadzieja miała już przygasnąć, rozległo się ciche pukanie. To była pani Bennett, starsza bibliotekarka.
„Podsłuchałam jakieś rozmowy” – powiedziała z przebiegłym uśmiechem. „Chyba mam informacje, które mogą panu pomóc”.
Po długiej rozmowie drzwi ponownie się otworzyły i pojawił się kustosz muzeum, znany mi z poprzednich wydarzeń.
„Monitoruję sytuację” – powiedział. „Czas połączyć siły”.
Przy filiżance herbaty naukowcy i ekolodzy dzielili się historiami o rzadkich gatunkach. „Ich ochrona jest najważniejsza” – podkreślił jeden ze specjalistów.
Z czasem nazwiska Johna i Fiony zyskały szacunek w kręgach zawodowych. Zwykli rolnicy stali się obrońcami zagrożonych gatunków. Zapraszano ich na konferencje, proponowano im współpracę i przyznawano nagrody. Ale dla nich najcenniejsze pozostawało ciche spojrzenie stworzeń, które uratowali.
Mijały lata, a ich poświęcenie dla sprawy nie słabło. Ratowanie, odbudowa, ochrona – ich droga była jasna. Stojąc ramię w ramię i patrząc na sanktuarium, które stworzyli, zdali sobie sprawę, że nie są już tylko właścicielami farmy, ale strażnikami dzikiej przyrody.